Działo się to w końcowych latach ubiegłego wieku, kiedy chodziłem do młodszych klas podstawówki. Mieszkałem w rejonie, gdzie przez miasto przebiegała linia kolejowa na nasypie. Nasyp był ogrodzony bardzo dziurawą siatką, a i to tylko na kawałku. Nas, dzieciaków, pełno było wszędzie: wykop pod rury – no oczywiście zabawa w wojnę, budują blok – po wielkiej dziurze w ziemi pływamy na starych drzwiach, piwnice, jakieś ruiny – najlepsze miejsce do zabawy, wszystkie drzewa nasze. Jednak nikt, ale to nikt, nie wchodził na ten nasyp, a jeśli już – np. po piłkę, to starannie się rozglądał, czy czasem w pobliżu nie ma jakiegoś pociągu. Nawet jak pociąg stał pod semaforem, to czekano, aż sobie pojedzie.
Pewnie myślicie, że tak chwalebne unikanie niebezpieczeństwa panowało wskutek pouczeń rodziców lub jakiegoś traumatycznego zdarzenia? Nic z tych rzeczy. Byliśmy przekonani, że – uwaga – pociągi robią zdjęcia, a potem… no właśnie, nikt nie wiedział, co potem…
Do dziś zastanawiam się nad tym fenomenem.
Dodaj anonimowe wyznanie
Cóż, tak czy siak byliście bezpieczni, więc na dobre wyszło
Robią zdjęcia, a potem z jednego z wagonów wyjeżdża czarna wołga i porywa te dzieci zabierając je do pociągu... I wszelki słuch po nich ginie.
Pewnie dlatego nikt nie wie co potem... Tylko skąd ty wiesz.
No jak to skąd ? Ktoś w końcu musi z tej wołdze obok kierowcy siedzieć i łapać dzieci 😉
Haha xD
Nieważne jak, ważne, że bezpieczeństwo zachowane. Swoją drogą dobry sposób na przekazanie własnym dzieciom, żeby nie wchodziły na tory
Czy wpajanie dziwnej i zmyślonej historii jest dobre to nie byłabym taka pewna. :)
gorzej jak dziecko od małego ma parcie na szkło