Trzy lata spędziłem w poprawczaku. Pomyślicie, błędy młodości. Nie do końca. Mój ojciec był ch*jem, jakich mało na tym świecie. Chlał, bił, kradł z domu, demolował. Pożyczał kasę od kogo tylko mógł. A później te osoby przychodziły do mojej mamy chcąc odzyskać pieniądze. Mieszkaliśmy w komunalce, przydzielonej przez miasto.
Któregoś dnia, gdy wracałem ze szkoły, wchodząc klatką do góry, usłyszałem kolejną awanturę. Ojciec próbował wejść do mieszkania, pomimo zamkniętych drzwi. Jak mnie zobaczył, to od razu wystartował z łapami. Nie mógł się wyładować na mamie, to chciał na mnie. I wtedy coś we mnie pękło. Miałem przewagę, bo on był nachlany. Pobiliśmy się. Nie, wróć, to ja pobiłem jego. W całej tej szamotaninie spadł ze schodów i złamał kręgosłup. Paraliż od pasa w dół. W wieku 15 lat trafiłem do poprawczaka. Pierwsze 6 miesięcy to był bunt z mojej strony. Nie chciałem się podporządkować. Wtedy przydzielono mi innego wychowawcę, pana Grzegorza. Nazywali go „pacyfikatorem trudnych przypadków”. Potrafił dotrzeć do każdego, dosłownie każdego. I udało mu się. Gdy wyszedłem, byłem innym człowiekiem.
Obiecałem mu, że nigdy, przenigdy niczego nie przeskrobię.
Od tamtej pory minęło 12 lat. I nie dostałem nawet mandatu. Z panem Grzegorzem widywałem się czasami, za każdym razem dziękując za to, ile dla mnie zrobił. Przez te 2,5 roku był dla mnie jak ojciec. A on tylko się uśmiechał, mówiąc, że taka jest jego praca. Sam ją wybrał, bo od zawsze lubił pomagać. Taki wychowawca z powołania.
Wczoraj byłem na jego pogrzebie. Pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Ktoś napadł go, gdy wracał do domu wieczorem. Powiem szczerze, nigdy nie widziałem na pogrzebie tylu ludzi. Wydawało mi się, że stawili się wszyscy jego wychowankowie. Ci byli, jak również ci, którymi opiekował się przed swoją śmiercią. Dla wielu, w tym dla mnie, był jak ojciec. I tak go zapamiętam.
W ostatnie Andrzejki urządziliśmy ze znajomymi mały seans wróżb. Jedną z nich było lanie wosku przez klucz (co tam, że przez taki, którym się śrubki odkręca).
Koledze kawalerowi z długim stażem wyszło serce i ostatnio znalazł w końcu dziewczynę, koleżance wyszedł motyl i uwolniła się od toksycznego związku, drugiej wyszedł kot (koty chodzą własnymi ścieżkami) i w końcu zaczęła iść swoją ścieżką i nie słuchać innych.
A mi? Mi wyszła Afryka. W głowie miałam już niesamowite podróże, które mnie czekają. Ale wszystko wskazuje na to, że Afryka z wosku chciała mi powiedzieć, że w tym roku będę zapier***ała jak Murzyn. Jak na razie się sprawdza, a pieniędzy brak.
Pewnego razu, kiedy miałam może z 5 lat, mój starszy o 4 lata kuzyn zaproponował mi „dupczenie”. Jako że nie wiedziałam co to jest, chętna poznania nowych rzeczy zgodziłam się.
Poszliśmy na ogród, między krzaki, i poinstruowana jego zaleceniami (no w końcu znał się na tym) rozpoczęliśmy nasze „dupczenie”...
Zastanawiacie się, jak ono wyglądało? Obróceni do siebie plecami, lekko nachyleni pocieraliśmy się pośladkami :D
Tak oto wyglądało moje pierwsze dupczenie :)
Kilka lat temu wracałem z imprezy. Zachciało mi się sikać, więc skręciłem w pierwsze lepsze krzaki. Nagle słyszę jakieś krzyki i wyzwiska, ale będąc w stanie upojenia, zupełnie się tym nie przejmuję. Okazało się jednak, że obficie obsikałem jakiegoś żula, który prawdopodobnie załatwiał w tym miejscu większą potrzebę. Wstał, podciągnął spodnie i zaczął mnie gonić, ale odpuścił po kilkunastu metrach.
Ogólnie uważam się za osobę tolerancyjną wobec LGBT. Może nie środowiska jako całości, ale pojedynczych znanych mi osób. A są wśród nich facet, który miał żonę, ale ją zostawił dla mężczyzny, oraz drugi, który zmienił płeć na kobiecą. Niech sobie żyją jak chcą – mnie nic do tego, o szczegóły nie wypytywałem, bo nasz poziom znajomości nie był wystarczająco wysoki.
Jednego jednak nie jestem w stanie zrozumieć: niebinarności. Przykładowo, kiedyś zobaczyłem na jakieś grupie FB osobę, która tak się określała (oczywiście z zagranicy). Zapytałem, o co jej chodzi, bo na zdjęciu widniała normalna, młoda dziewczyna. Odpisała, że jeździ na motocyklu, uprawia inne typowo męskie sporty, więc nie chce być identyfikowana z kobietami, jednak facetem też się nie czuje i dlatego oficjalnie nie ma płci. Szczęka mi opadła i nie miałem siły pytać dalej. Nie wiedziałem, że baba nie może jeździć na motorze...
Staram się znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie tego zjawiska pomiędzy „chora dewiacja” i „normalny etap rozwoju społeczeństwa”, ale za cholerę nie mogę. Nawet jeśli przyjąć, że abinarność jest konstruktem społecznym i oznacza wykonywanie ról charakterystycznych dla obu płci... to przecież tak robi większość z nas, czy nie? Panowie gotują, sprzątają i zajmują się dziećmi, a potem wyskakują na piwo z kolegami. Kobiety pracują w fabryce, na budowie, nawet pilotują samoloty, ale przed wyjściem z domu malują się i stroją, jak zawsze. Po co jeszcze komplikować sprawy i wprowadzać nowe płcie?
Jako mały dzieciak strasznie lubiłem pływać, jeździłem nad żwirownię z rodzicami. Był tam fragment wyznaczony bojami, na którym można się kąpać bez obaw, że nagle dno zniknie spod nóg.
Dlaczego mówię, że lubiłem pływać?
Cóż, gdy pewnego razu pływałem w wodzie, coś dotknęło mojej nogi, choć w sumie bardziej ktoś niż coś.
Znalazłem topielca sprzed trzech dni…
Historia o tym, jak łatwo można popaść ze skrajności w skrajność.
Moja siostra od małego była, jak to babcia mawiała, „pyzata”. Niby winne były geny, mama i tata też do najszczuplejszych nie należą. No i wiadomo jak to na wsi: „jedz dziecko, jedz”, „rośnie, to potrzebuje”, „kochanego ciałka...” itp. Więc siostra tak sobie rosła, aż w momencie skończenia studiów ważyła około 120 kg. Była wesołą grubaską, co tu kryć, ale akceptowała siebie taką. Punkt zwrotny nastąpił, gdy dostała pierwszą poważną pracę i wyprowadziła się do miasta wojewódzkiego. Pod wpływem nowego otoczenia zapisała się do trenera personalnego, mamine gołąbki zamieniła na sałatki. W ciągu roku z rozmiaru 46 przeszła na 36, pełna metamorfoza, jak u Chodakowskiej. Uważa teraz, że wszystkie rozumy pozjadała i ma prawo, a wręcz obowiązek „zabrać się” za nas. Potrafi wparować do domu i nakrzyczeć na nas, że a to rosół za tłusty, a to sera za dużo na zapiekance, a to mamine wypieki wpędzą nas do grobu. Przeszukuje szafki i wyrzuca wszystko, co wg niej jest absolutnie zakazane do jedzenia, typu cukierki, zupki chińskie, jakieś ciacha. Na nic tłumaczenia, że nikt od rana do wieczora nie opycha się chipsami i zapija colą, mamy tego absolutnie nie jeść i koniec.
Doszło do tego, że mam w swoim pokoju sekretny schowek na swoje smakołyki, a mama boi się zrobić ojcu np. golonkę na obiad od wielkiego święta, bo siostra może wpaść i wyzywać. Rodzice nie są chorobliwie otyli, ale siostra widocznie za punkt honoru wzięła sobie przerobienie ich na swoje podobieństwo i absolutnie nie chce odpuścić. W domu oczywiście też obiadu nie ruszy, bo to wszystko wg niej tłuste i źle przyrządzone. Powiedziałem jej kiedyś, że gdyby zjadła raz te mamy pierogi, to świat by się nie zawalił, a mamie byłoby bardzo miło i że jednak wolałem siostrę grubaskę. Obraziła się wielce, bo to dla naszego dobra przecież.
Ja rozumiem, że otyłość jest niebezpieczna dla zdrowia, ale jak można wchodzić do czyjejś kuchni i wyrzucać mu jedzenie z szafek? Jeszcze raz podkreślę, że ani mama, ani tato nie mają żadnej otyłości, pewnie że mogliby oboje parę kg zrzucić, ale ja nie będę ich do tego namawiać ani tym bardziej narzucać im jakichś głupich diet typu 1200 kcal. Jeśli oboje czują się dobrze w swoich ciałach, to wszystko jest moim zdaniem okej.
To było jakieś 20 kilka lat temu. Mój kumpel tak bardzo interesował się pewnym tematem, że nie widział dla siebie życia w roli innej niż człowieka pracującego w tej właśnie branży. Dlatego po podstawówce zdecydował się na złożenie papierów do technikum z tym związanego. Nie wiem jak to teraz wygląda, ale w tamtych czasach do techników trzeba było zdawać egzaminy. Mój kolega mimo całej swej miłości do kolei, nie miał nigdy zdolności do nauk ścisłych. A jednym z egzaminów była matematyka. Wiedział on jednak, że ja z matematyką problemów nie miałem. Więc poprosił mnie o pomoc w przygotowaniu. Zgodziłem się bez problemów. Jednak po jakimś czasie obaj zauważyliśmy, że te nasze „korepetycje” są jak jedzenie wykwintnych potraw – niby wszystko ślicznie i pięknie, ale potem i tak gówno z tego wychodzi.
I tu zrodził się iście piekielny plan – pójdę za kolegę na egzamin. Ponieważ legitymacje szkolne robiliśmy jeszcze w 4 klasie (8 klasowa podstawówka), więc zdjęcia były mocno nieaktualne i właściwie na zdjęciu mógł być ktokolwiek, a ja i tak byłbym w stanie wszystkich przekonać, że to ja jestem. Więc uzbrojony w legitymację ubrałem się jak należy i poszedłem na egzamin. Przy pokazywaniu legitymacji przy drzwiach poślady z nerwów ściskałem bardziej niż nowy ministrant na zakrystii. Ale… udało się. Egzamin napisałem, kolega do szkoły się dostał (pozostałe egzaminy zdał sam). Szkołę skończył, ale kontakt nam się urwał i nie wiem, czy znalazł zatrudnienie w wymarzonej branży.
Teraz zastanawiam się, jakie cholerne szczęście mieliśmy, że nam się to udało – byłem już wtedy o głowę od niego wyższy i gdyby ktoś zapamiętał mnie z egzaminu z matmy, a potem porównał z człowiekiem, który przyszedł na pozostałe egzaminy, to nie ma bata – musieliby się połapać…
Jestem osobą w spektrum autyzmu. Wcześniej napisałabym, że mam zespół Aspergera, ale obecnie zmieniła się nomenklatura.
Tylko mój małżonek o tym wie. Nie mówiłam nikomu, nawet pozostałym członkom rodziny (diagnoza w dorosłości), gdyż świadomość autyzmu jest na żenująco niskim poziomie.
Nie mówię nikomu, bo boję się, że ludzie zaczną mnie postrzegać jako osobę upośledzoną, albo taką, która chce zwrócić na siebie uwagę, albo próbującą na coś zrzucić ujowy charakter. Ludzie mają mnie za dziwaczkę lub po prostu mnie lubią (każdy z innego powodu). Wolę, żeby tak zostało, bo brakuje mi sił na uświadomienie otoczenia. Czuję się z tym źle, bo jestem wysokofunkcjonująca i reprezentuję grupę autystyków, którzy mogą żyć (prawie) normalnie, ale jednak chcę zachować resztkę reputacji.
O tym, że szwagier może zdradzać moją siostrę dowiedziałem się w sumie przypadkiem. Po prostu podsłuchałem niechcący jego rozmowę z kolegą. To była tylko chwila, ale wystarczająca bym zorientował się, że obaj mają zamiar wybrać się na dziwki. Nie dałem po sobie poznać, że dosłyszałem ich słowa, ale postanowiłem uprzedzić o zdradzie siostrę, w końcu to moja rodzona siostra. Poszedłem prosto do niej i wyjawiłem w czym rzecz.
- Co dokładnie słyszałeś? - spytała zaniepokojona.
- Jak twój mąż pytał tego drugiego, czy idą razem na kur*ę.
- Na kur*ę? - powtórzyła siostra ściągając brwi. - Krzysiek nie używa takich wyrazów.
- Powiedział „kierwę” czy coś w tym stylu.
- Aha - skinęła głową a na jej ustach pojawił się uśmieszek. - I co, poszli na tę kierwę?
- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Chyba tak.
Parę chwil później siostra natknęła się na męża we wnęce z tyłu za garażem. Palił z kolegą papierosa.
- Ty znowu na kierwie? - zapytała z wyrzutem. - Miałeś już nie palić.
- Nie da się rzucić tak z dnia na dzień - odpowiedział lekko zmieszany i chyba trochę zaskoczony moją obecnością za plecami siostry.
Okazało się, że u szwagra „kierwa” oznacza papieros. Że w tym regionie Polski wszyscy tak mówią na papierosy. No i wyszło na to, że po*pierdoliłem własnego szwagra do jego własnej żony, że ten cichcem jara fajki. Masakra.
Dodaj anonimowe wyznanie
Pozdrawiam, ja też siedziałam w poprawczaku z powodu podobnej sytuacji. Ojca swojego nie znałam, a jak miałam 13 lat to do domu wprowadził się ojczym ze swoim starszym ode mnie 2 lata synem. Syn był typowym dresem, wulgarnym, obrzydliwym, jak tylko mógł ze mną chwilę sam na sam posiedzieć to od razu pytał, czy mi rosną cycki i czy golę krocze. Ojczym taki zły nie był, po prostu miał gdzieś swojego syna, a moja matka ma dość słabą osobowość i wolała nie widzieć. Jak miałam 15 lat to synalek postanowił, że popatrzy, czy na pewno golę krocze - okazało się zresztą potem, że zrobił to za namową kolegów. Oczywiście się broniłam, ale wiecie, koleś miał 17 lat, trochę napakowany, ja młodsza, słabsza ... Więc w którymś tam momencie, jak już moje majty leżały na ziemi, chwyciłam szklany wazon, przywaliłam mu w głowę, a potem jeszcze wściekle mu dołożyłam z buta. Jasne, to było naprawdę kiepskie z mojej strony. Ale potem się okazało, że on jest ... niewinny. Podobno rzuciłam się na niego z łapami, bo jestem taka zazdrosna o mamę. Ojczym stanął po stronie syna, moja matka coś tam mówiła, że dobre ze mnie dziecko, ale uległa przemowom swojego ukochanego. Nawet nie wiecie, jak ten dresu 17-letni płakał, cała męskość z niego wypłynęła w strumieniach łez, chociaż parę dni wcześniej był taki kozak, co do mnie krzyczał "Chodź, z takimi cyckami to może być Twoja jedyna szansa żeby zasmakować mężczyzny muahheah". Moje obrażenia? Cóż, przecież biedaczek musiał się jakość bronić.
Nie było źle w tym poprawczaku. Nauczyłam się przeklinać, zapaliłam pierwsze fajki ... Ale wyszłam jako człowiek.
Nie rozumiem tego. W końcu Ty się broniłeś. W ogóle mi nie żal takich osobników jak Twój ojciec, szkoda, że nie umarł bo teraz zapewne ktoś się z nim męczy.
Silny z Ciebie człowiek Autorze. Zrobiłeś to co musiałeś.