#RrKUc

Historia o tym, że nawet schroniska mają swoją ciemną stronę.

Miałam dwa koty. Jeden z nich był mój, a drugi mojej mamy, którego przygarnęła sobie, kiedy wyjechałam na studia, zabierając swojego kota. Niestety los potoczył się tak, że musiałam kota oddać do domu rodzinnego, gdyż trafiła mi się współlokatorka, która żądała, by kot siedział tylko u mnie w pokoju. Nie chciałam kota zamykać w małym pokoju, więc uznałam, że lepiej jej będzie u mamy. Wytrzyma już te kilka miesięcy beze mnie, bo moja mama i tak planowała się wyprowadzić do miasta gdzie studiowałam.

Przyznam, że w domu nie było za ciekawie. Były lekkie problemy finansowe, ale koty zawsze miały czysto i miały co jeść oraz zdarzały się awantury, ale koty były całe.
Powiedziałam o wszystkim siostrze i uznała, że tak być nie może i powiadomiła koleżankę, która pracuje w schronisku i się zaczęło...
Byłam zła na siostrę i to bardzo, ale teraz nie mam jej tego za złe, bo wiem, że chciała dobrze.

Ja 500 km oddalona od domu, okres sesji i dowiaduję się, że do mojej mamy zawitało schronisko. "Zabieramy koty" - padło. Moja mama zdziwiona i nie wie o co chodzi, ale wszystko wyjaśnili. Zaczęli jej grozić, że albo po dobroci odda koty, albo wezwą policję. Na szczęście moja mama to twarda babka. Wiedziała, że jeśli mój kot (drugiego niezbyt znałam) trafi do schroniska, to się załamię, bo bardzo go kochałam. Postanowiła im się nie dać, więc wezwali policję. Policja wszystko sprawdziła i uznała, że nie widzą powodu, by je zabrać, toteż pani ze schroniska (przyjechały dwie) uznała, że w takim razie pojadą do weterynarza! Bo wychudzone i na pewno są pobite! No to moja mama zabrała je do niego. Weterynarz: nie ma żadnych oznak skrzywdzenia oraz ich waga mieści się w normie. Pani ze schroniska (druga siedziała cicho cały czas) mówiła, że tego tak nie zostawi i wykłócała się z moją mamą.

Ostatecznie pojechała i zaczęła do mnie wydzwaniać. Że mam oddać koty, oni wezmą je tylko na chwilę i potem oddadzą, jak moja mama się wyprowadzi. Natomiast mojej siostrze mówiła kompletnie co innego... Napisali na swojej stronie o nas taki post, że wyszłyśmy na potwory. Że niby nie ma prądu, wody, kuwet (policja widziała, że wszystko jest). Potem uznali, że kuwety były, ale brudne... Plątali się we własnych zeznaniach. Chcieli nawet wezwać TOZ. Jednak mama go wezwała i wystawił nam dobrą opinię.

Wszystko dobrze się skończyło. Policja była jednak zaskoczona, że nie chcemy wytoczyć schronisku procesu o pomówienia i groźby. Uznałyśmy, że nie ma sensu włóczyć się po sądach.

Od tego czasu z przymrużeniem oka czytam posty z różnych schronisk...
Najbardziej to dziękuję mojej mamie, że tak o nie walczyła. Ja jestem osobą strachliwą i gdyby byłabym na jej miejscu, nie wiem, czy byłoby szczęśliwe zakończenie.
Wrzosowisko Odpowiedz

Przez wiele lat byłam wolontariuszka w jednej organizacji pro zwierzęcej i uczestniczyłam w setkach interwencji.
Ale w sytuacji, gdy dostawaliśmy zgłoszenie i na miejscu okazało się, ze zwierzęta są kochane przez właścicieli, a Ci poprostu nie maja za dużo kasy na leczenie czy karmę, to zawsze zostawialiśmy zapas jedzenia ze zbiórek i w razie konieczności leczyliśmy zwierzęta, Ale ich nie zabieraliśmy jeżeli nie było takiej potrzeby. Może nie opisywaliśmy nigdy tekich akcji na fajzbuczkach(nie można przyzwyczajać ludzi ), ale zawsze można było na nas liczyć.

224368350 Odpowiedz

Okropnne, kiedy 'miłość' do zwierząt tak zaślepia te kobiety, że same nie wiedzą, co robią... Tylko po co im te koty? Mało jest bezdomnych? Mało jest w naprawdę złych warunkach? Ja sama nie przepadam za schroniskami, odkiedy złapałyśmy bezdomnego, przestraszonego (agresywnego) psa, którego nie była w stanie złapać straż miejska, a ci nas okrzyczeli, że przez takich ludzi jak my schronisko jest pełne psów.

rosallie1241

Dokładnie, zamiast pomagać tym bezdomnym to szukają dziury w całym. A co do straży miejskiej - nie dziwie się, ze nie złapali, bo oni nie są szkoleni w tym kierunku. Kiedyś wezwałam straż, bo na podwórko wszedł mi duży pies i leżał sobie pod drzewem (myślałam, ze jest potrącony). Jak się okazało suczka była okropnie przestraszona, do tego stopnia, że bała się chodzić. Straż miejska przyjechała, wyciągnęli klatkę i byli wystraszeni widokiem psa, na tyle, że nie weszli nawet na podwórko, tylko stali pod płotem.. nie mieli obroży (‚a może ma pani kawałek sznurka?’) tylko kawałek smyczy z łańcuszka bez karabińczyka. Koniec końców sama wciągałam do klatki psa, który ważył tyle samo co ja..

Rubi

Kiedyś, będąc na spacerze z moim psem, roztrzęsiona dzwioniłam do schroniska w sprawie psa, to powiedzieli, że mam dzwonić na straż miejską, bo oni (schronisko) psów nie łapią na zgłoszenie cywili. Do straży miejskiej dodzwoniłam się po pół godzinie, a z kolei straż kolejne pół godziny próbowała sprawdzić, czy pies ma chip. Kiedy w końcu oni zadzwonili do schroniska, aby przyjechali, to schronisko pojechało na zły parking. A kiedy już przyjechali, to panowie 4 razy próbowali złapać psa na "stryczek", jak to nazywam. W końcu zrobiliśmy tak, że ja i moja kluska w roli przynęty zwabiłyśmy go w kozi róg i dopiero wtedy go złapali od tyłu do klatki.

A jak wcześniej narzekałam na straż, to miałam na myśli, że nie dali rady go złapać na smycz, aby wtrącić go do klatki, bo przyjechali z klatką, ponieważ pies był poszukiwany od 2 tygodni...

Puffballofdoom Odpowiedz

Ja osobiście nie miałam jak "adoptować" kota ze schroniska. Kiedy szukaliśmy drugiego rozglądaliśmy się po ogłoszeniach, zadzwoniłam na podany numer i usłyszałam, że się nie kwalifikuję bo mam dom i kot może wychodzić. No tłumaczę, że kto wychodzić nie będzie, futrzak numer jeden nie wychodzi, bo niedaleko jest ruchliwa droga plus kilka innych powodów, ale za to kot ma wielki dom do hasania. Nie, bo nie mam zabezpieczeń w oknach. No cholera nie mam, bo mam stare okna na które ja ich nie mam jak założyć, że ja już nie wspomnę ile kasy by poszło biorąc pod uwagę ilość okien.
Tak więc kot numer dwa został przygarnięty od lokalnego weterynarza, któremu ktoś podrzucił pudełko z kociakami (chwilowo jeszcze były u niego, ma specjalne pomieszczenie dla zwierząt, które muszą zostać na noc ze względów zdrowotnych).

Paczkus Odpowiedz

Niestety u mojej babci było podobnie z psem. Troszczyła się o niego najlepiej jak umiała, ale przyjechały przedstawicielki otoz, zrobiły zdjęcia odpowiednio wykadrowane (np. budkę dla kur podpisano jako budę dla psa, który w rzeczywistości... śpi w domu z babcią) i na facebooku wysmażyły post opisujący jak to okropnie pies jest traktowany.

Zimowomi Odpowiedz

To tak samo jak z ratowaniem koni rzeźnych. Ciagle zbiórki by uratować koniczka, a jak nie ten to inny tam trafi, tylko podbijana jest cena mięsa. Zreszta ratowanie koni które potrzebują długiego leczenia i nie nadają się pod siodło jest dla mnie Bezsensu. Później trzeba wydawać na takiego kolejne pieniądze, które mogłyby się przydać do poprawy losu koni które dobrze rokują. Później takie nadające się pod siodło konie mogą zostać sprzedane i są kolejne pieniądze na ratowanie. Wszystko pod publikę, a mało prawdziwej pomocy.

jajajaaa

No popatrz, a ludzi, którzy potrzebują długiego leczenia i nie nadają się do pracy, jakoś się ratuje. Nawet, jeśli będą przykuci do łóżek przez kolejne kilkadziesiąt lat.

Zimowomi

Tak, ale na ludzi przeznaczona jest wieksza ilość pieniędzy i można uratować wszystkich. Moim zdaniem lepiej uratować 10 zdrowych koni (bo zdrowe można sprzedać i ratować kolejne) niż 3 chore.

jajajaaa

Co? Wiesz, jaki jest budżet naszego państwa przeznaczany na leczenie? Oczywiście, że nie da się uratować wszystkich, ciężej chorzy zwykle żyją dzięki zbiórkom prowadzonym przez fundacje, a i tak wielu z nich jest niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania.
Leczenie zwierząt jest tańsze niż leczenie ludzi, a myślę, że odsetek chorych, jakich da się doprowadzić do normalności, jest taki, jak u ludzi.

Zimowomi

Mam wrażenie, ze mówisz do mnie zupełnie o czym innym. Wciąż uważam, ze jeśli mamy określona sumę pieniędzy to powinnismy ratować zwierzęta które dobrze rokują, bo na rzeź i tak cześć pojedzie. Nie wywalczymy tego żeby zwierzęta nie były zabijane na mięso, ale warto walczyć z warunkami jakie są im przed śmiercią serwowane i to na to bym wydała pieniądze, a nie na walkę z wiatrakami. Fundacje ratują jednego konia, a na jego miejsce wchodzi inny. Czasem mam wrażenie, ze chęć pomocy zabija logiczne myślenie.

Zimowomi

No i co z tego, ze tak działa budżet naszego państwa? Wciąż na człowieka przeznaczane jest więcej pieniędzy niż na takiego konia i dlatego nie możemy uratować wszystkich koni i trzeba to robić z głowa.

jajajaaa

Odnoszę się do tego, że "na ludzi przeznaczona jest wieksza ilość pieniędzy i można uratować wszystkich", co jest nieprawdą.

salatkazkurczakiem

Leczenie zwierząt może i jest tańsze, ale nadal są to spore sumy, na które nie każdy może sobie pozwolić.
Na ratowanie swojego psa wydałam 1500 zł, nie piszę tego by się chwalić, ale są to spore pieniądze. Mój pies miał to szczęście, że mogliśmy sobie na to pozwolić.
Ale wiele jest rodzin, których nie stać na tak duże wydatki, a przygarnęli np. kotka z ulicy i stać ich tylko na to by go wykarmić. Co jest lepsze, dać mu zdechnąć na ulicy, czy zapewnić mu dobre życie w miarę swoich możliwości a w razie czego pozwolić odejść bez bólu?
A porównywanie leczenia terminalnie chorego konia do leczenia terminalnie chorych ludzi to głupota.

jajajaaa

Leczenie ludzi też kosztuje! Na pewno nie ma w budżecie takich pieniędzy, żeby wyleczyć wszystkich, jak pisze Zimowomi i nie każdego da się uratować. Spójrz na te wszystkie zbiórki na chorych i na to, ilu wychodzi z chorób. Świat nie wygląda tak, że na leczenie ludzi jest więcej pieniędzy i można uratować wszystkich, bo nie ma i nie można!

LadyS Odpowiedz

Chciałam tylko wspomnieć, że współlokatorce się nie dziwię. Sama mieszkałam w mieszkaniu, gdzie był kot. Smród kuwety. Sierść nawet w kanapkach. Jak coś gotowałam to musiałam być cały czas w kuchni. I musiałam za sobą zamykać drzwi do swojego pokoju, żeby kot nie wylegiwał się na moim łóżku.. I też musiałam wyjść z inicjatywą, jak twoja współlokatorka, że kotek albo tylko u niej albo w ogóle.

Tylko, że ja się wprowadziłam do mieszkania jak nie było żadnych współlokatorów, ani chętnych. Dopiero po miesiącu dołączyła, więc wiedziała, że mam kota, już nie mówiąc, że jakiś miesiąc po tym jak mój kot zamieszkał z mamą, powiedziała, że musi zaopiekować się kotem koleżanki. Kuwetę zostawiła w przedpokoju, a kot siedział u mnie cały czas. Nie chciał z nią siedzieć nawet...

AnonimowaOsoba14 Odpowiedz

Niesamowite, ochrona swoich kochanych zwierząt - strona właścicieli. Ale szczerze jestem w szoku, że ci ze schroniska to tacy psychopaci :p

boboludek Odpowiedz

A o co chodziło Paniom ze schroniska?

SorryEverAfter Odpowiedz

To ludzie mają ciemną stronę, nie schroniska.

Dodaj anonimowe wyznanie