Jak byłam mała, co roku wraz z rodzeństwem jeździliśmy w wakacje do dziadków na wieś. Dla miastowych dzieciaków z betonowego osiedla było tam mnóstwo atrakcji.
Pewnego dnia dziadek nas zawołał, bo w szopie zauważył małego, dzikiego króliczka. Z siostrą aż piszczałyśmy z ekscytacji, a starszy brat też był bardzo zainteresowany. Dziadkowi udało się króliczka złapać i dzięki temu mogliśmy go z bliska dokładnie obejrzeć – był niesamowicie słodki. Dziadek się zaśmiał, że babcia zrobi z niego pyszny rosół, wydaliśmy z siebie jęk rozpaczy i oczywiście króliczek został wypuszczony na wolność na łąkę za domem. Chwilę stał w bezruchu, po czym ruszył do przodu, uroczo kicając przez trawę.
Staliśmy tak rozkoszując się tym widokiem i dobrym uczynkiem, gdy nie wiadomo skąd wyleciał jastrząb. W mgnieniu oka chwycił królika i odleciał razem z nim... Królik przeraźliwie piszczał, darł się jak diabli.
Nigdy potem tak szybko nie przeszłam z maksymalnego rozanielenia do zupełnej rozpaczy :)
W sobotę w nocy wracałam do domu z imprezy. Byłam głodna i kupiłam po drodze kanapkę. Gdy weszłam do domu i zobaczyła mnie moja mama, to tylko westchnęła głęboko i skomentowała: „Dzisiejsze dziewczyny wracają do domu z chłopakami, a tylko moja córka wraca z kanapką!”.
Dawno temu, gdy jeszcze nie chodziłem do zerówki, byłem dobrze rozwijającym się dzieckiem, nieco niesfornym, co normalne w tym wieku, ale zawsze uśmiechniętym. Wiecznie nosiła mnie energia i byłem zawsze ciekawy wszystkiego. Jedyny problem jaki miałem, to była moja wymowa „R”. Mimo ćwiczeń z rodzicami i zajęć z niejednym logopedą nikt nie był w stanie „naprawić” mojej wymowy.
Aż trafił się ten jeden dzień, bodajże było to jeszcze lato. Siedziałem w brodziku na balkonie i nasłuchiwałem tego, co się dzieje na zewnątrz, akurat w tym momencie dwójka nastolatków przechodziła niedaleko, gadali na różne tematy i nie szczędzili przy tym łaciny podwórkowej. Zafascynowany nowo poznanymi słowami pobiegłem do mamy.
– Mamo! A co to znaczy „kurrrr*a mać”?
– Synku... – powiedziała zmieszana mama. – Jak ty pięknie „R” wymawiasz...
Po tej rozmowie byłem zagadywany tak, aby zapomnieć i nie powtarzać nowo poznanego słowa, ale umiejętność wymawiania „R” już mi pozostała.
Zacznę od tego, że byłam z mężem parę lat. Przy każdej okazji olewał mnie, ubliżał, zawsze stawiał kolegów na pierwszym miejscu, ja i dziecko się nigdy nie liczyłam. Awantura była z byle powodu, nie zwracał uwagi na to, że dziecko nie śpi, że ma na rano do szkoły, że się boi. Dla niego liczyło się picie alkoholu, koledzy i jego rodzina, która zawsze go broniła. W domu wszystko było na mojej głowie, a on tylko myślał jak się wyspać i napić. Sąsiadów mieliśmy blisko i zazwyczaj słyszeli, jak on się na mnie wydzierał. Oczywiście jak to w takiej mieścinie, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Każdy gadał na niego, że jest nic nie wart, że to leń i obibok. Ludzie często pytali mnie, dlaczego z nim jestem, jak ja to wszystko wytrzymuję.
W końcu kogoś poznałam. Odeszłam od męża, złożyłam papiery rozwodowe. I co się okazało? Że teraz to ja jestem tą złą, która zostawiła męża dla innego.
Ale wiecie co? Nie żałuję, bo w końcu jestem szczęśliwa. Nie muszę się martwić, za co znów mi się oberwie. Czuję, że zaczynam znów żyć po tych wszystkich latach w strachu.
Często wcale nie jest mi przykro na pogrzebach, chyba że umrze ktoś mi bardzo bliski. Cała ta otoczka, łzy ludzi też na mnie nie działają, po prostu jeśli na kimś bardzo mi nie zależało, to jego śmierć jest mi obojętna.
Co gorsza, mam dziwną przypadłość, że często w tej całej powadze chce mi się na nich śmiać. Nie wiem dlaczego, po prostu wiem, że sytuacja wymaga zachowania powagi i smutnej miny, a to wzmaga taki odruch. Nie to, żeby wynikało to z radości z czyjejś śmierci, po prostu często przymus zachowania powagi tak na mnie działa.
Podobnie było np. na ustnych egzaminach na studiach. Kiedyś z koleżanką wpadłyśmy w taką głupawkę śmiechu, że nie wiedziałyśmy, jak się uspokoić przed wejściem.
Na całe szczęście do tej pory skutecznie się od tego powstrzymywałam, ale czy ktoś przypadkiem nie zauważył, jak tłumię uśmiech, nie dam głowy...
Miesiąc temu musiałem uśpić swojego 12-letniego owczarka. Wiem, że to była słuszna decyzja, ale pękło mi serce i nie może się zagoić. Jest 2:30 w nocy, a ja płaczę ukradkiem, żeby rodzina nie słyszała. Silny facet po 40.
Postanowiłem założyć własną firmę i pod koniec miesiąca złożyłem wypowiedzenie z pracy. Tydzień później dowiedziałem się, że likwidują nasz dział i wszyscy pracownicy dostali propozycję przenosin do oddziału tej firmy w innym mieście lub mogą odejść i dostać odprawę w wysokości sześciu wypłat.
Wszyscy pracownicy oprócz mnie, bo przecież sam złożyłem wypowiedzenie...
Moja 20-letnia siostra ma Zespół Downa. Bardzo często ogląda telewizję. Kiedyś na TVN leciał odcinek serialu „Szpital”, w którym była mowa o kobiecie, która nadużywała alkoholu przez całą ciążę, w czasie porodu również była pijana. Lekarz podszedł do niej i powiedział, że w wyniku tego jej dziecko urodziło się ze zniekształconą twarzą i kończynami.
Po tym odcinku siostra długo siedziała na balkonie, wyglądała na bardzo zamyśloną i czymś zmartwioną. Po pewnym czasie podeszła do mamy i ze łzami w oczach spytała, czy mama też była pijana, jak ją rodziła. Zamurowało mnie w tym momencie.
Nie miałam zielonego pojęcia, że ludzie z zespołem Downa zdają sobie sprawę z własnej odmienności, a tym bardziej że postrzegają siebie jako „zniekształconych”.
Warto dodać, że moja siostra jest nad wyraz ładna, jak na osobę z ZD. Ma dość symetryczną twarz, nie ma za dużego języka. Tym bardziej nie zdawałam sobie sprawy, że ona widzi swoją „inność”. To smutne.
Mam 34 lata, mój mąż 36. Tydzień temu wzięliśmy ślub. Wczoraj słyszałam, jak mój mąż mówił koledze, że tydzień przed ślubem chciał wszystko odwołać, ale szkoda mu było zaliczek.
Ostatnio wracałam autobusem z pracy. Było już dość późno, w dodatku już prawie wyjeżdżałam z miasta, by dostać się na moje przedmieścia. Na chodnikach nie było już prawie nikogo.
No i tak sobie siedzę przy oknie i zamulam, prawie śpię, aż nagle zobaczyłam na chodniku stówę... Kasa nie taka mała, więc stwierdziłam, że koniecznie muszę wysiąść na najbliższym przystanku, przecież na pewno nikt jej nie weźmie, bo prawie nikogo wokół nie ma. To nic, że o tej porze mój autobus kursuje co pół godziny i będę musiała czekać, będę bogatsza o stówę!
Pomimo zmęczenia dość szybko wybiegłam z autobusu i zaczęłam biec chodnikiem po pieniądza. Prawie się zabiłam o wystającą kostkę. Jak już dorwałam stówę, okazało się, że to ulotka jakiegoś parabanku. Zamieścili takie zdjęcie, by przyciągać uwagę.
Do domu wróciłam pół godziny później, jeszcze bardziej zmęczona i wcale nie bogatsza. Nienawidzę życia.
Dodaj anonimowe wyznanie