#qwLTD

Kilka lat temu wracałam wraz z grupką znajomych znad morza. I jak to w polskich pociągach: wszystkie miejsca siedzące zajęte, człowiek na człowieku na korytarzu, wszędzie walają się torby podróżne. My mieliśmy własny przedział, ale każda wycieczka do toalety wiązała się z darmowymi zajęciami z rozciągania nóg nad torbami i znoszeniem nienawistnych spojrzeń stojących pasażerów. Siłą rzeczy lepiej było siedzieć na tyłku. Droga jednak długa, kilkanaście godzin w jednej pozycji, trudna do wytrzymania. Najgorzej miała moja kuzynka, która podczas swojego najbardziej legendarnego skoku do wody (z dzikim okrzykiem „Fus ro dah!”) zerwała sobie więzadło krzyżowe i bez kul się nie ruszała. I tak jedziemy.
Zmieniałam często pozycję. Wszyscy generalnie leżeliśmy w najdziwniejszych kombinacjach, coby kończyny rozprostować. W pewnym momencie leżałam w półkłębku, z tyłkiem do góry. Od dłuższego czasu czułam zbierające się gazy. Ale to nic, myślałam. Przejdzie. Przecież nie będę się cisnąć. A gazów było coraz więcej.
Ktoś mówił coś śmiesznego, zaciskałam poślady, dawało radę. Ha, ha, hi, hi, he, he, ho, ho, wszystko wytrzymywałam.
Nagle się zamyśliłam, odpłynęłam na chwilę, ludzie przestali mówić, wszyscy totalny relaks... I nagle jak pociąg nie podskoczył na jakiejś nierównej szynie, w jednej chwili z mojego wystawionego do góry tyłka wydarł się najgłośniejszy i najbardziej przeciągły pierd w całym moim życiu. Leżałam z twarzą ściągniętą grozą, bezradnie próbując to powstrzymać, ale nic...
W jednej chwili przedział opustoszał.
Nigdy nie zapomnę spojrzenia mojej kuzynki, która została ze mną. Chcąc nie chcąc. W milczeniu.
Dodaj anonimowe wyznanie