Mam bardzo dobre relacje z tatą. Oboje jesteśmy raczej typami śmieszków. Kiedy mój tata szedł do swojej twierdzy - kuchni, ja podbiegłam do niego aby się przytulić i podogadywać mu trochę. Nagle mój tata wspiął się na palce, podniósł ręce do góry i zaczął krzyczeć: "Szszszsz!!".
Ja tak przystanęłam lekko zdziwiona, patrzę na niego i wybucham śmiechem. Zapytałam się co to miało być, a tata opowiedział mi że niedawno oglądał program o hienach. Podobno kiedy atakują trzeba stanąć na palcach i podnieść wysoko ręce, pokazując, że jest się wyższym od niej. Hiena podobno tylko obwącha i ucieknie.
Tak więc mój tata stwierdził, że wypróbuje ten sposób na własnej córce...
Czy ktoś mi może racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego dla większości terapeutów opcja „co 2 tygodnie” jest nagle totalnie nie do przyjęcia? Serio, albo co tydzień, albo wcale? Naprawdę lepiej, żebym nie chodził na terapię w ogóle, niż miał pojawiać się rzadziej? Bo według nich spotkania co dwa tygodnie są „nie terapeutyczne”. Czyżby? Czy może po prostu za rzadko, żeby wyciągnąć od człowieka kolejną stówkę (albo pięć)?
Wielu ludzi najzwyczajniej w świecie nie stać na cotygodniowe wizyty. Ale to przecież pacjent ma się dostosować, prawda? Nie masz kasy? Przykro mi, radź sobie sam. Zamiast szukać rozwiązania dostosowanego do potrzeb i możliwości pacjenta, część „specjalistów” wybiera krótką piłkę: „Co tydzień albo spadaj”.
Bo przecież „częstszy kontakt to lepsze efekty”, a kasa będzie płynąć szerokim strumieniem. A pacjent? Nieważne, niech kredyt weźmie, żeby zapłacić za te mityczne sesje „w jedynej słusznej częstotliwości”.
Mam wrażenie, że w tym całym szlachetnym „pomaganiu” coraz częściej chodzi o jedno: o pieniądze. Diagnozują szybko, terminy są zapchane, a gdy pytasz o spotkania co dwa tygodnie, to słyszysz, że to bez sensu. No jasne, bo po co pomagać mniej intensywnie, skoro można zapakować pacjenta w kosztowny cykl cotygodniowych wizyt?
Może znalazłby się ktoś, kto wytłumaczy, dlaczego niektórzy tak uparcie ignorują realne życie i problemy finansowe? Bo zaczynam podejrzewać, że właśnie to „terapeutyzowanie” co tydzień może być bardziej „kasoterapią” niż faktyczną terapią.
Od kiedy pamiętam nienawidzę dzieci. Zawsze mówiłam o tym głośno, oczywiście tylko mężowi, rodzinie i osobom, które uważałam za przyjaciół. Mąż rzekomo przyjął to całkiem spokojnie, rodzina zawsze powtarzała "kiedyś ci się odwidzi", a przyjaciele przy każdej możliwej okazji zaczynali anegdoty o dzieciach, byleby mnie przekonać, że te są słodkie i urocze. Po latach związku okazało się, że mąż to jednak chce dzieci i to na tyle, że dla zdobycia ich zaczął przebijać prezerwatywy, a w końcu nawet i z tym się nie męczył i po prostu robił swoje, by potem więzić mnie w domu i wmawiać, że to ze mną są problemy, moje myślenie jest tym złym i nie ma czegoś takiego, jak gwałt w małżeństwie, oczywiście do tego wszystkiego doszły groźby.
Rodzina nie wiedziała o tym, ale popierała męża, że to ja jestem ta zła i praktycznie wydzierali się na mnie, gdy wspominałam o tym, że chętnie dokonałabym aborcji. W końcu minęło dziewięć miesięcy, a ja urodziłam bliźniaki i oczywiście zostałam zmuszona do całkowitego porzucenia pracy, mąż groźbami zamknął mnie w domu, a rodzina uznała, że tak jest w porządku, bo jak to się mawia "miejsce kobiety jest albo w kuchni, albo tam, gdzie dzieci". Poza tym "kochani" rodzice zaczęli obdarowywać dzieci prezentami, a mnie karcili ilekroć smarkacze wspomniały, że ośmieliłam się nie uśmiechnąć na ich rysunek, głupie zachowania albo idiotyczne "mamusiu". Mąż wyzywał ilekroć odmówiłam czegoś dzieciom, gdy zamiast pichcić im ciasta gotowałam normalne obiady, gdy dostawały zasłużoną jedynkę w szkole itd. Przyjaciele za to ciągle udzielali "wspaniałych" porad. Oczywiście wciąż robił co chciał z myślą o trzecim dziecku albo dla jego zabawy.
W końcu dzieci skończyły piętnaście lat i coś we mnie pękło, gdy "syn" został oskarżony o molestowanie koleżanki z klasy, a mąż zwyzywał mnie, jakbym to ja uczyniła jego dziecko obrzydliwym zboczeńcem. Wyszłam z domu i udałam się do koleżanki z dawnej pracy. Przyjęła mnie normalnie, spokojnie, a po wszystkim pomogła i tak oto po tylu latach mąż trafił do więzienia, a dzieci wylądowały w domu dziecka. Potem jeszcze dowiedziałam się, że jestem w ciąży i trzecie dziecko dołączyło do pozostałych.
Od tego zdarzenia minęło pięć lat.
Mój obecny mąż i jego rodzina wiedzą o tym i razem z koleżanką oraz psychologiem dalej pomagają mi wrócić do normalności. Jedynie moja rodzina wciąż ma pretensje do mnie i gdyby mogli, to pewnie by mnie zabili.
Piszę o tym, bo dzisiaj moja "córka" mnie odwiedziła. Nie, nie dla spotkania. Dla pieniędzy na drugie dziecko i pewnie na alkohol. Wyrzuciłam ją, ale koszmar w jednej chwili powrócił.
W wieku 2 lat mama zapisała mnie do przedszkola, żeby móc wrócić do pracy.
Panie przedszkolanki miały dość nietypowe metody wychowawcze. Za nawet najmniejszy wybryk szarpały i zamykały nas w ciemnej komórce. Do dziś pamiętam, a mam już 21 lat, płacz, strach, drzwi, w które uderzałam ze wszystkich sił, żeby tylko mnie wypuściły. Mamie przyznałam się dopiero po jakimś czasie, kiedy sama widziała różnice w moim zachowaniu i płacz, gdy tylko gasiła mi światło w pokoju. Nigdy w życiu nie widziałam jej tak wściekłej.
Panie oczywiście pracę straciły i wszystko byłoby w miarę zrozumiałe, jak na te czasy, gdyby nie to, że była to ochronka, a paniami przedszkolankami były zakonnice :)
Gdy kończy się sezon zimowy, wkładam do kieszeni grubiej kurtki jakieś drobne pieniądze, a ubranie wynoszę w worku na strych. Kiedy mija cały rok i czas znowu wyjąc cieplejszą odzież, mam małą niespodziankę, bo w ciągu tego czasu zapominam o tym co zrobiłam.
Takie małe przyzwyczajenie :)
Któregoś razu musiałam stawić się w sądzie w roli świadka pewnego zdarzenia. To była moja pierwsza wizyta w sądzie, nie wiedziałam o co dokładnie będą pytać i jak się dokładnie odbywa rozprawa, więc stresowałam się niemiłosiernie. Denerwowałam się do tego stopnia, że... dostałam biegunki.
W domu, jak na złość, żadnego stoperanu, czy innego środka o podobnym działaniu. Na szczęście do sądu miałam niedaleko, więc ścisnęłam poślady i ruszyłam w drogę z zamiarem skorzystania z toalety już w środku, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Siedziałam na korytarzu, czekając na swoją kolej w zeznaniach, kiedy poczułam bulgotanie w brzuchu. Z każdą chwilą co raz większe, więc czym prędzej udałam się do toalety. Byłam ostatnia na liście świadków wiszącej przy drzwiach, więc wiedziałam, że mam dużo czasu, zanim zostanę wezwana. Jako, że nie jestem zwolenniczką siadania na obcym sedesie, uderzyłam na Małysza... I to był błąd.
Jak się domyślacie - zasrałam sedes. Cały. Nie tylko w środku, ale i deskę, a nawet klapę i kawałek ściany. Nie wiedziałam, że to możliwe, zawsze myślałam, że osoby dzielące się tego typu wyznaniami zwyczajnie historię podkoloryzowały, że niemożliwe jest zrobienie czegoś takiego! Pierwsza myśl - ucieknę. Nie przyznam się. Przypomniałam sobie jednak o kamerach, które w sądzie nie były raczej atrapami. Przestraszyłam się, że jeśli ktoś zobaczy moje dzieło, to obejrzy film z kamer i dojdzie do wniosku, że to ja jestem winna tej zbrodni. Więc, w odróżnieniu od wielu anonimowiczów, chwyciłam za papier i posprzątałam po sobie, choć było ciężko, a moje dzieło z początku tylko beznadziejnie się rozmazywało...
Ręce mi się trzęsły z rozpaczy, nie wiem jak długo wycierałam własne gówno i ile razy o mało nie zwymiotowałam, ale udało się... Po wszystkim chciałam szybko umyć ręce, ale oczywiście nie było mydła. Musiałam więc opłukać je jedynie wodą, a potem (siedząc w korytarzu, potem zeznając) cały czas wydawało mi się, że niemiłosiernie wali ode mnie gównem.
Przynajmniej posprzątałam, szkoda tylko, że nie z własnej woli, a ze strachu przed aresztowaniem z powodu zasrania toalety sądowej.
Kojarzycie stronę internetową z rejestracjami i komentarzami pod nimi, na przykład o tym, że kierowca zajmuje dwa miejsca parkingowe, wymusza pierwszeństwo i tym podobne? Za każdym razem gdy zdarzy mi się „przewinienie” w trakcie jazdy (najczęściej niepotrzebne czekanie, kiedy pojazdy z lewej i prawej są wystarczająco daleko, pierwszeństwa nigdy nie wymuszam i parkuję normalnie), to sprawdzam na tej stronie, czy nikt mnie za to nie zwyzywał...
Moja mama zmarła, kiedy kończyłam podstawówkę. Mną i moimi braćmi zajmował się tata z pomocą babci.
Kilka lat temu tata ożenił się drugi raz. Nawet by mnie to cieszyło, gdyby nie fakt, że wybranka jego serca jest starsza ode mnie jedynie o 2 lata.
Przyznam, że z początku było to dla mnie ciężkie do zaakceptowania, jednak w końcu przestałam o tym myśleć, w końcu sama mam 28 lat i narzeczonego, z którym za pół roku biorę ślub.
W czym więc problem?
Przy rodzinnym stole wraz z narzeczonym powiedzieliśmy, że byłam u lekarza porobić odpowiednie badania, bo będziemy chcieli niebawem starać się o dzidziusia. No i się zaczęło. O ile rodzina, łącznie z ojcem się bardzo ucieszyła, o tyle Weronice (żonie ojca) całkiem odwaliła korba. Zaczęło się od wyśmiewania, że jesteśmy zaściankowi, bo ślub i dziecko. Później, że za młodzi, że niszczymy sobie życie, bo możemy przecież wszystkie nasze zarobione pieniądze przeznaczać na rozrywki. Przez tydzień słucham o tym jaka to ja głupia, bo urodzę dziecko i przestanę trzymać mocz, mąż mnie zostawi, bo na dole nie będę taka jak przed porodem, że dzieci są głupie, śmierdzą, że będę uwiązaną kurą domową, że z dzieci nie ma pożytku, są niewdzięcznymi pasożytami itd. itd.
Coś mi się wydaje, że Weronika zazdrości, bo mój ojciec jeszcze przed ślubem mówił jej, że odchował już 4 dzieci i nie będzie od nowa ładował się w pieluchy, bo jest już za stary i mu się nie chce. Weronika więc ma 3 koty i dwa psy, do których mówi "kochanie, mamusia zaraz weźmie cię na spacerek".
Najgorsze jest to, że ojciec słyszy szkalowanie Weroniki, która robi to z dumą przy nim, ale ani razu nie zwrócił jej uwagi.
Przez tę sytuację myśląc o ciąży robi mi się smutno, a jeszcze miesiąc temu chodziłam podekscytowana. Nie zamierzam jednak rezygnować z planów i wymarzonej nowej rodziny.
Od zawsze wszystko gubię i wszędzie zostawiam. Raz zostawiłam swoje dokumenty na drugim końcu Polski, innym razem na stacji benzynowej, czy na parkingu przed centrum handlowym, a w Mc`Donaldzie wyrzuciłam kartę do śmietnika.
Ciekawe ile jeszcze razy coś zgubie i to znajdę XD
No więc tak: powiedziałam mojemu chłopakowi, że tak naprawdę w ogóle nie mam pociągu seksualnego. To oczywiście kłamstwo. Po prostu nie chciałam go ranić po tym, jak mi wyznał, że tak naprawdę kobiety go nie pociągają, a uprawiał ze mną seks, żeby sobie udowodnić, że nie jest gejem.
Dodaj anonimowe wyznanie