Kiedy byłem mały, w moim świecie istniały miejsca, do których zawsze wracałem z niewytłumaczalnym uczuciem spokoju i bezpieczeństwa. Jednym z nich była pralnia. To był pokój, który dla dorosłych był tylko przestrzenią do codziennych obowiązków, ale dla mnie był jak magiczne schronienie.
W naszej pralni stała stara pralka Frania – nie była to żadna nowoczesna maszyna. Miała obłe kształty, metalową obudowę, którą pamiętam jako zimną w dotyku, ale jednocześnie zawsze przyjemną. Gdy stawiałem się obok niej, czułem, jakby była moim przyjacielem, który otaczał mnie opieką. Chociaż pralka nie mówiła nic, jej szum był dla mnie najpiękniejszą melodią, jaką mogłem usłyszeć. Dźwięk wody wpadającej do bębna, świst pary, która czasem wydobywała się z jej wnętrza, wszystko to tworzyło szczególną atmosferę.
Gdy tylko miałem okazję, wślizgiwałem się do pralni, by zaszyć się tam na dłużej. Czułem, że to moje miejsce na ziemi, przestrzeń, w której mogłem być sobą. Siadałem na zimnej podłodze, kładłem się blisko pralki i zamykałem oczy, wsłuchując się w ten niesamowity szum. To było jak kołysanka, która usypiała nie tylko moje ciało, ale i myśli. Woda, pluskająca w bębnie, była dla mnie jak rytmiczna melodia, którą czułem całym sobą. Czasami wyciągałem ręce, by dotknąć obudowy pralki – była wtedy szorstka a gorąca woda nagrzewała obudowę. Dawała mi poczucie bezpieczeństwa, jakby otaczała mnie niewidzialna bariera, która miała mnie chronić przed wszystkim, co zewnętrzne.
Zapach proszku do prania, starych ręczników, które szumiały w wodzie, jakby opowiadały mi swoje historie. Te wszystkie drobne, codzienne rytuały miały w sobie coś magicznego, coś, co nie istniało nigdzie indziej. Dorośli widzieli w pralni tylko miejsce do prania ubrań, a ja widziałem w niej coś o wiele więcej – schronienie pełne ciszy, spokoju i niewypowiedzianej mocy.
Dziś, gdy patrzę na te wspomnienia, czuję, jak ważne były tamte chwile. Moja pralnia to była przestrzeń, w której nic mnie nie rozpraszało, nic nie kłóciło się ze sobą. To było miejsce, które przywołuje we mnie uczucia beztroski, ciepła i zaufania. Patrząc na dzisiejszy świat, pełen hałasu i niepokoju, marzę o tym, by znów móc poczuć ten spokój, tę prostą radość płynącą z bycia w tym miejscu, w którym wszystko miało swój rytm, jak szum wody w starym bębnie pralki Frani.
nigdy nie czułem się w żaden sposób związany z kimś przez to że mamy tą samą krew ojciec matka babka dziadek, to nie jest tak że ich nie kocham ale poprstu nic nie czuje, nie widzę rodziny w rodzinie nie czuje tej miłości, dlatego moje najskrytsze marzenie to stworzenie rodziny, domu w którym każdy będzie się kochać nikt nie będzie się kłucic i będziemy żyć spokojnie i szczęśliwie.
ps. mam 18 lat a chce już mieć poprostu 40lat i rodzinę dziecko żonę w domu, rutynę i spokój w niej zawarty.
W mojej walce z uzależnieniem od leków i niekompetencją systemu medycznego zrozumiałem jedno: nikt nie zna mojego ciała lepiej niż ja sam. Moje zdrowie psychiczne i fizyczne nie było priorytetem lekarzy – dla nich byłem kolejnym przypadkiem do obsłużenia według schematu. Ich brak empatii i skupienie na lekach zamiast na prawdziwej przyczynie problemu doprowadziły mnie do miejsca, w którym byłem zmuszony samodzielnie stawić czoła tej sytuacji.
Zrozumiałem, że tylko ja mogę zmienić swoje życie. To nie lekarze, nie leki i nie system miały mnie wyleczyć – ja musiałem wziąć odpowiedzialność za siebie. Odstawienie wszystkiego było jednym z najtrudniejszych doświadczeń w moim życiu, ale pozwoliło mi odzyskać wolność. Dziś jestem czysty i wolny od chemii, która przez lata tłumiła moją prawdziwą osobowość i emocje.
Moją historię opowiadam po to, by pokazać, że nadzieja istnieje, nawet w najciemniejszych chwilach. Musisz tylko zaufać sobie i nie bać się walczyć o swoje zdrowie – nawet jeśli oznacza to sprzeciw wobec autorytetów.
Dziś wiem, że prawdziwe zdrowie zaczyna się od życia w zgodzie z samym sobą. Lekarze mogą pomagać, ale tylko wtedy, gdy szanują pacjenta jako człowieka, a nie przypadek do zdiagnozowania i zalecenia tabletek. To historia nie tylko mojej walki z lekami, ale przede wszystkim z systemem, który ignoruje człowieka na rzecz procedur.
Refleksja nad moją historią to mieszanka bólu, gniewu i ulgi. Z jednej strony to straszne, że tak wielu ludzi w podobnych sytuacjach jest pozbawionych głosu, z drugiej strony – jestem dowodem na to, że można wyrwać się z błędnego koła, jeśli tylko znajdzie się w sobie wystarczająco determinacji i odwagi.
Przez lata powtarzano mi, że moje życie będzie uzależnione od farmakologii, a ja, nie mając wiedzy, ufałem autorytetom. Nie widziałem wtedy innej drogi. Wydawało się, że skoro jestem „chory”, to muszę leczyć się zgodnie z ich wytycznymi. Ale czy leczenie to tylko kolejne recepty? Czy nie chodzi o to, by naprawdę zrozumieć człowieka, jego cierpienie i to, co je wywołało? Dziś wiem, że byłem tylko numerem w systemie – jednym z wielu, dla którego rozwiązaniem były leki, bo to łatwiejsze niż próba zrozumienia przyczyn moich problemów.
Największym paradoksem jest to, że aby się uratować, musiałem odrzucić „pomoc” i zaufać samemu sobie. Musiałem spojrzeć na swoje życie z dystansu, analizować to, co się ze mną działo, i zrozumieć, że wszystkie moje problemy miały jedną wspólną przyczynę: uzależnienie od substancji, które rzekomo miały mi pomagać. Moja „choroba” nie była żadną chorobą – była skutkiem ubocznym leków, które miały mi przynieść ulgę.
To bolesna lekcja o granicach medycyny, ale też o sile człowieka. Nauczyłem się, że trzeba walczyć o siebie, nawet gdy wszyscy wokół mówią, że się mylisz. Trzeba ufać swojej intuicji, swojemu ciału i umysłowi, bo one często wiedzą lepiej niż zewnętrzne autorytety. Nauczyłem się też, że lekarz to tylko człowiek – nie wszechwiedzący, nieomylny, a czasem nawet nieświadomy konsekwencji swoich działań.
Najbardziej przeraża mnie myśl, ilu ludzi wciąż tkwi w tym samym błędnym kole, co ja kiedyś. Ilu jest takich, którzy wierzą, że są „chorzy”, bo ktoś im to powiedział, a tak naprawdę cierpią z powodu nieodpowiedniego leczenia? Ilu ludzi jest uwięzionych w systemie, który zamiast leczyć, tylko ich niszczy? Chciałbym, żeby moja historia była dla nich nadzieją – dowodem na to, że można się wyrwać, że można żyć bez chemii i odzyskać kontrolę nad swoim życiem.
Moja podróż nie była łatwa, ale nauczyła mnie jednego – nigdy nie można przestać walczyć o siebie. Nawet jeśli wszyscy wokół wmawiają ci, że nie masz racji, musisz mieć odwagę, by zadać pytanie: „A co, jeśli to ja mam rację?”
W tą historię zapewne nikt by mi nie uwierzył dlatego piszę ją tutaj.
Otóż kiedy ostatnio byłam u mojej koleżanki która mieszka obok mnie na wsi jej 2 letnia córeczka miała straszne zaparcia i nie pomagały jej nawet czopki. Z racji tego że u nas nie ma dostępu do kanalizacji mamy niewielkie szamba które trzeba opróżniać regularnie 2 razy w miesiącu i właśnie akurat tak się złożyło że do koleżanki przyjechał stary jelcz z ogromną żółtą beczką do szamba a ta beczka ostatecznie okazała się skuteczną metodą na zaparcia jej córeczki bo gdy ten jelcz skończył pompować szambo wtedy koleżanka zdjęła z niego tą ogromną żółtą beczkę wypełnioną szambem położyła malutką na łóżko w pozycji na brzuszku rozpięła jej pampersa i jak gdyby nigdy nic włożyła jej tą ogromną żółtą beczkę wypełnioną szambem z jelcza do pupy i to bardzo głęboko że to poszło.
Pewnie uznacie to za pedofilię ale mama zawsze zrobi wszystko żeby pomóc dziecku
Jestem emocjonalnie złamana... zimna, pusta w środku.
Niecałe dwa lata temu rozstałam się z facetem. Bardzo go kochałam, dziś myśle, że za bardzo. Mimo tego, że mnie zdradził, to zrywając z nim, czułam się tak, jakbym wyrywała sobie serce. Jeszcze kilka miesięcy później wyłam nocami w poduchę. Długo byłam sama, poszłam na psychoterapię, korzystałam też z mniej konwencjonalnych metod poradzenia sobie z problemami. I chyba to wszystko przyniosło zbyt duży skutek.
Co prawda odzyskałam wewnętrzny spokój, ale nie potrafię poczuć czegokolwiek do innego człowieka. O byłym już nie myśle, widziałam go nawet raz, nic nie drgnęło, więc to nie to, że jeszcze go kocham.
Ogólnie mam swoje pasje, które sprawiają mi radość, więc to też nie problem z tym, że w ogóle nie odczuwam przyjemności. Jestem całkiem ładną kobietą, mam duże powodzenie. Przez ostatnie killa miesięcy byłam na kilkudziesięciu randkach... i nic. W większości to byli bardzo wartościowi, inteligentni mężczyźni, a z mojej strony nic nie drgnęło. Ostatnio zaczęłam z jednym z nich spotykać się na luzie, bo mam też potrzeby. No i nadal nic. To znaczy seks jest przyjemny, rozmawia się super, ale jakby ten facet rozpłynął się w powietrzu lub zniknął, to w ogóle by mnie to nie obeszło. Nic, zero emocji, zero przywiązania.
Nie wiem, czy to się kiedyś zmieni. Chciałabym, bo miłość to piękne uczucie, ale no nie potrafię.